Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 20 grudnia 2010

"Medium" Eastwooda

„Medium” to najnowszy, trzydziestytrzeci w reżyserskiej karierze film Clinta Eastwooda, a zarazem dopiero dziewiąty w którym nie występuje jako aktor. Twórca, który połowę swego życia poświęcił reżyserowaniu musiał czekać trzy dekady by publiczność chciała oglądać filmy bez jego występów. Wcześniej co dekadę - filmami takimi jak „Breezy”, „Bird” czy „Północ w ogrodzie dobra i zła” – bezskutecznie próbował odejść od aktorstwa. Dopiero dzieła z ostatniej dekady („Rzeka tajemnic”, „Listy z Iwo Jimy”) potwierdzają, że kiedy Eastwood trafi na ciekawą historię i dobrze ją przedstawi, film zbierze pochlebne recenzje i przyciągnie sporą publiczność. „Medium” - gdzie twórca próbuje subtelnie łączyć losy i tajemnice bohaterów dodając do tego duchowy aspekt - niekoniecznie potwierdza to założenie.


Podjęcie w „Medium” tematu życia po śmierci mogłoby być odczytywane jako osobista refleksja nad egzystencją, bo 80-letni Eastwood osiągnął wiek, kiedy większość myśli o nieuchronnej śmierci. Ale nie on. Jeśli co roku nie nakręci jednego filmu, w następnym kręci dwa. I nie kryje się za tym etyka pracy wyniesiona z protestanckiej religii, bo Eastwood od lat uważa się za agnostyka, który woli skupiać się na sprawach doczesnych. I pewnie z tego powodu „Medium” jest filmem spirytualnym pozbawionym religii, ale i poniekąd ducha.

Scenariusz został napisany jako odreagowanie traumy po stracie bliskiego przyjaciela przez Petera Morgana, znakomitego autora takich filmów jak „Królowa”, „Frost/Nixon” czy „Ostatni król Szkocji”. Był to jego pierwszy tak osobisty i pozbawiony polityki tekst, który nie wyrokował większych nadziei. Eastwood odnalazł jednak w tej trójwątkowej opowieści nawiązanie do europejskiej tradycji nowel filmowych, nazywając „Medium” swoim francuskim filmikiem. Stąd też może nasuwa się skojarzenie z dziełami Kieślowskiego, gdzie Matt Damon jako pracownik fabryki ma przemyślenia dotyczące przeznaczenia, doczesności i całej tajemnicy łączenia się dusz, a postać reporterki grana przez de France widzi swoje plakaty w Paryżu zupełnie jak Irene Jacob w „Czerwonym”. Losy zaś trójki bohaterów w trzech zakątkach świata, którzy w różny sposób stykają się ze śmiercią, mogą przypominać dzieła Gonzaleza Innaritu, ale już sposób narracji niekoniecznie.

Eastwood opowiada się za klasycznym, powolnym opowiadaniem, które przeciwstawia dynamicznym filmom w typie MTV (do których nota bene zdążył nas przyzwyczaić Matt Damon jako Jason Bourne). I to się mogło sprawdzać w wypadku „Za wszelką cenę” czy „Rzeki tajemnic”, ale w „Medium” ten styl zaczyna być nużący. Zgodnie z hitchcockowską zasadą film zaczyna od trzesięnia ziemi, a właściwie ataku tsunami. Pierwsza sekwencja rzeczywiście robi wrażenie, lecz później pojawia się wrażenie, jakby była wmontowana z innej produkcji. Eastwood stopniowo buduje napięcie niespiesznie prowadząc do wyjaśnienia relacji między trójką oddalonych od siebie bohaterów. Równoległe przeplatanie trzech wątków przebiega niezauważalnie pod względem narracji, ale prowadzi do słabego finału. Eastwood już przyzwyczaił nas, że jego filmy trwają 130 minut, a zakończenie najczęściej zostawia otwarte, żeby widownia mogła sama dopowiedzieć sobie dalsze losy, ale w tym wypadku jest to czysty blef. Brak wyrazistości potwierdza raczej, że reżyser nie bardzo wie co chciał powiedzieć.

Produkcję kręcono na Hawajach, w San Francisco, Londynie, Paryżu i Alpach, co znakomicie się przekłada na wizualny potencjał filmu. Tom Stern ma dobrą rękę do nastrojowych zdjęć, a tych w „Medium” nie brakuje. Ilustracyjną oprawę zapewnił sam reżyser, który od kilku lat zajmuje się również komponowaniem prostych melodii, a muzyka nie odwraca uwagi od historii i pojawia się tylko w potrzebnych momentach. Wyprodukowany przez Spielberga film nie razi aktorstwem, choć dziwić może fascynacja Mattem Damonem (wystąpił wcześniej w „Invictus – Niezwyciężonym”), dla którego Eastwood specjalnie zmienił harmonogram produkcji. Damon gra tutaj wyjątkowo wyciszoną rolę, okazując minimum emocji. Jako tytułowe medium ma dość zamieszania wokół siebie i swoich nadprzyrodzonych umiejętności, które traktuje raczej jako przekleństwo niż dar. Trochę nieprzekonywująco gra Cecile De France, Belgijka która grała wcześniej we „Wrogu Publicznym”, za to najmniej sztucznie wypadają bliźniaki McLaren, którzy nie mieli dotąd styczności z kamerą. Eastwood prowadził ich przez sceny podpowiadając cały czas zza kamery jak mają się zachowywać. Szkoda, że nie siedzi za kinowym fotelem i nie podpowiada jak się czuć oglądając jego film.

Eastwood już kilkakrotnie dotykał tematów mistycznych jako reżyser. W ’72 roku grał tytułowego „Mściciela”, który rzekomo z zaświatów przybył dokonać zemsty na mieszkańcach za zlinczowanie szeryfa (co było nawiązaniem do klasyka „W samo południe”). W „Niesamowitym jeźdźcu” grał pastora, który dzięki biblii i rewolwerowi pomaga pewnej rodzinie w walce z właścicielem kopalni złota. I o ile gatunkowy płaszczyk westernu dobrze służył historiom, to już zajmowanie się tematyką stricte spirytystyczną prowadziło publiczność do zakłopotania. W ‘86 r. wyreżyserował dla Spielberga jeden ze słabszych odcinków miniserialu „Niesamowite opowieści”. Harvey Keitel grał tam malarza, który po stracie żony nie może odnaleźć się w życiu. Dopiero kiedy tworzy jej portrety ona za sprawą tajemniczej siły ożywa. Również „Północ w ogrodzie dobra i zła”, gdzie reżyser portretował barwną społeczność Savannah i kult voodoo wzbudzały mieszane uczucia.

„Medium” było dotąd prezentowane na festiwalach w Toronto i w Nowym Jorku. Podkreślając mocno europejski charakter filmu mówi się o sporych szansach na tegoroczne Oskary, choć film już nie będzie kasowym przebojem. Pewne jest jedynie to, że Eastwood, który obecnie przygotowuje biografię J. Edgara Hoovera nie przestanie robić filmów i nie szykuje się na życie w zaświatach. Oby tylko jego kolejne filmy były mocniej osadzone w rzeczywistości.

Brak komentarzy: