Szukaj na tym blogu

środa, 31 stycznia 2001

Śmierć nadejdzie jutro

Bond powrócił po trzyletniej nieobecności i się zmienił. W 40. rocznicę premiery pierwszego filmu o Bondzie - "Dr No" odbyła się premiera najnowszego - "Śmierć nadejdzie jutro" (tytuł tradycyjnie enigmatyczny). Co ciekawe, po raz pierwszy premiera nastąpiła tego samego dnia, zarówno w krajach zachodnich, jak i w Polsce.


Już sama dobrze znana sekwencja otwierająca zwiastuje zmiany. Niby zdaje nam się, że znamy Bonda i wiemy, czego się spodziewać, ale w tym przypadku jest trochę inaczej. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z łamaniem konwencji, ale i w ogóle zmianami, które jak mi się zdaje mają na celu zwiększenie liczby widzów spośród dzisiejszej młodzieży. Miejsce wykwintnej elegancji, nie do podrobienia przez innych producentów, zastąpiła kultura masowa, której mamy dość na co dzień. A przecież filmy z 007 były zawsze w pewnym sensie oderwane od rzeczywistości. Były rodzajem relaksu, odpoczynku od smutnego życia codziennego. Ukazywały świat, w jakim każdy chciałby przebywać, choćby przez parę dni. Pokazywały życie pełne przygód. Dlatego 007 stał się idolem kilku pokoleń.

Niestety w XXI wieku nie ma już miejsca na staroświeckie konwencje. Na rynku pojawiło się zbyt wielu konkurentów dla 007, jak agent XXX, czy Ethan Hunt. Producenci zostali zmuszeni do zrobienia filmu dla współczesnego pokolenia. A więc tak szybkie tempo akcji, by widz nie zauważył mankamentów fabuły. Niestety przesadzono. Druga połowa filmu składa się niemal wyłącznie z karkołomnych wyczynów, a każdy kolejny jest coraz mniej prawdopodobny od poprzedniego. Pojawiają się elementy, które swym niewybrednym humorem bardziej przypominają filmy o Austinie Powersie.

Początek filmu miał za zadanie wprowadzić pewne elementy realizmu - Bond złapany w Korei Płn., trafia do więzienia, gdzie jest torturowany. Następnie mamy elementy komiczne, które są mało wyszukane. Cały film jest jedną wielką ironią z postaci i formuły tak konsekwentnie wypracowanej w poprzednich częściach. Oto bowiem mamy Bonda, przypominającego zarostem Robinsona Crusoe, który w samej piżamie wkracza tryumfalnie do hotelu. Oczywiście natychmiast zostaje mu przydzielony apartament prezydencki. Innym znów razem, gdy na Kubie prosi o szybki samochód, dostaje go i już wkrótce widzimy pewnego siebie i dumnego Bonda za kierownicą kabrioleta... sprzed 50 lat. Innym jego samochodem w tym filmie jest najnowszy Aston Martin, który ma bardzo ciekawą cechę. Mianowicie jest... niewidzialny. To już lekka przesada, ale w końcu w filmach z Bondem wszystko jest możliwe.

Jednakże miłym akcentem, z okazji jubileuszu, było odwołanie się do kilku poprzednich filmów, jak np. wynurzenie się z wody Jinx (kalka po 'Dr No'), czy też gadżety z poprzednich filmów zgromadzone w Wydziale Q.

Brosnan jako odtwórca roli Bonda jest dobry, jednakże w tym filmie zbytnio odszedł od stworzonego przez siebie wizerunku w kierunku ironizowaniu Rogera Moore'a. Scena pocałunku Bonda z Moneypenny, (do którego zresztą nigdy wcześniej na ekranie nie doszło) okazuje się tylko wytworem fantazji Moneypenny i wirtualnej rzeczywistości. Świetną muzykę Davida Arnolda zagłuszały nieustannie odgłosy walk, ryk silników, czy też inny hałas. Natomiast tytułowa piosenka w wykonaniu Madonny, pomimo swego awangardowego brzmienia, jest niezła i łatwo wpada w ucho.

Zagmatwana fabuła pod koniec filmu przestaje się liczyć, bo liczy się już tylko akcja. Zbyt dużo niespodzianek nie wpłynęło korzystnie na efekt końcowy. Nawet Q już nie jest taki jak dawniej. Desmonda Llewelyna, który trzy lata temu zginął w wypadku samochodowym, zastąpił John Cleese nie wzbudzający już tyle sympatii. Bond nie jest już taki jak dawniej. Nawet martini, którym częstowano widzów przed premierą, nie było w stanie zmienić tego wrażenia.

listopad 2002

Śmierć nadejdzie jutro 
Die Another Day (2002) 
Reż: Lee Tamahori 
Wyk: Pierce Brosnan, Halle Berry, Rosamund Pike, John Cleese, Michael Madsen 

ocena +3 

Brak komentarzy: