Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Lektor – zabójca wrażeń

Byłem niedawno na seansie filmu „Czarny łąbędź” Darrena Aronofsky’ego. Wiem, wiem. Niektórzy krytycy zjechali ten film za psuedoartystyczne aspiracje, banalność historii i tanie efekciarstwo. Czy słusznie? Rzadko się zgadzam z opiniami krytyków, może po prostu różnimy się. Ale ubolewam nad tym, że nasi krytycy tak rzadko zwracają uwagę na warsztat, skupiając się na przesłaniu filmu. I myślę, że nie jest to problem tylko krytyków, ale wszystkich widzów w Polsce wychowanych na telewizji.

Mankamentem polskich filmów od zawsze był dźwięk. Swego czasu mówiło się, że polski film to taki, gdzie nic nie widać i nic nie słychać. O ile z obrazem jest już nieźle (choć nadal dużo filmów kinowych jest kadrowanych z myślą o telewizji) to z dźwiękiem nadal mamy problem. Mamy dużo wybitnych specjalistów, świetnie wyedukowanych i dysponujących świetnym sprzętem. A jednak coś nie gra. Oglądając nasze filmy mam wrażenie, jakby ścieżka dźwiękowa była niezmiernie płaska w porównaniu do zagranicznych filmów. Dlaczego?


Dźwięk w filmie pojawił się w 1927 roku wraz z premierą „Śpiewaka jazzbandu”. W porównaniu do współczesnej mody na 3D, dźwięk był wtedy prawdziwą rewolucją. Gwiazdy o nieprzyjemnym głosie upadały, co świetnie ilustruje komedia muzyczna „Deszczowa piosenka”. Różne były metody rejestracji dźwięku. „Szantaż” Hitchocka z 1929 r. był pierwszym brytyjskim filmem dźwiękowym i jednym z pierwszych na świecie. Reżyser zastosował nowatorską metodę nagrywania dialogów pod Polkę grającą główną rolę. Aktorka grała przed kamerą swoją rolę poruszając niemo ustami, zaś w idealnej synchronizacji tuż przy mikrofonie inna aktorka podkładała pod nią głos. Dubbing w czasie rzeczywistym! Oczywiście sztuka nagrywania dźwięku znacząco się rozwinęła od tamtego czasu, mamy szereg mikrofonów o różnej wielkości, czułości i zasięgu, świetne urządzenia i programy do obróbki. I różne podejścia do dialogów w filmie.

Kiedy kręcono „Doktora No” - pierwszą część przygód o Bondzie - producentom nie podobał się toporny szwajcarski akcent Ursuli Andress, więc została zdubbingowana przez Monikę Van Der Zyl. Ktoś zauważył? Nie sądzę. Aktor Gert Frobe, pamiętny „Goldfinger” (podobnie jak wielu innych przeciwników i kobiet Bonda), również nie mówił w filmie własnym głosem. Jak widać dbałość o estetykę filmu zobowiązuje. Jeśli aktorka ładnie wygląda, ale kiepsko mówi, można ją „uszlachetnić”. Polański dubbingował Malanowicza w „Nożu w wodzie”, bo był zazdrosny, że nie może grać jego roli. Tłumaczył, że aktor miał zbyt dojrzały głos.

Włosi od powojennych czasów mają zwyczaj nagrywania wszystkich dialogów i efektów dopiero po zdjęciach. To dlatego w westernie „Za garść dolarów” tak często słyszymy śmiech – kiedy nie nadążali z dialogami pod ruchy ust, maskowali to gromkim śmiechem. Sergio Leone uwielbiał dodawać do filmu efekty „większe niż życie”: pistolet brzmiał jak strzelba, strzelba jak armata. Sean Connery w trakcie kręcenia „Imienia róży” narzekał, że włoski operator go rozprasza, komentując na głos błędy w kompozycji, bo dźwięk był dogrywany później. Nawet Fellini przyznawał, że woli kreować ścieżkę dźwiękową na montażu, bo w filmie wystarczą mu ruchome twarze. Na montażu mógł dowolnie dobierać pod nich głos dublera (mocny, słaby), mógł decydować której postaci kroki mają być słyszane, a której nie. Był jak bóg.

Za granicą filmy są pokazywane w wersji oryginalnej z napisami, lub z dubbingiem, zarówno w kinie jak i w telewizji. Nie jestem specjalnym fanem dubbingu – wolę słyszeć oryginalny głos Seana Connery’ego niż jego marną imitację – ale dubbing ma tę zaletę, że nie kaleczy efektów dźwiękowych. Studio przygotowuje specjalną ścieżkę M&E (muzykę i efekty), pod którą każdy kraj może nagrać własne dialogi. W Niemczech dubbing jest potrzebny, bo ludzie oglądając film w telewizji, lubią przyrządzić coś w kuchni, poczytać gazetę, czy robić porządki. Napisy wymagałyby zbytniej uwagi. Filmy Disneya mają nawet specjalnych konsultantów, którzy sprawdzają, czy regionalny dubbing jest zgodny z zamysłem studia.

U nas filmy w telewizji od zawsze miały sowieckiego spadkobiercę: Lektora. Ten pan zabił całą przyjemność z rozkoszowania się trudem ekipy dźwiękowców. Choćby film miał wyszukane efekty nagrane specjalnie na potrzeby danej sceny, i zdobył Oskara za dźwięk – to my nie usłyszymy żadnego z nich. Lektor jest opcją najtańszą, najbanalniejszą i najgorszą z możliwych – cała ścieżka dźwiękowa filmu (muzyka, efekty ale i dialogi) zostają w takim samym stopniu ściszone, żeby nie zagłuszać lektora czytającego na oryginalnych dialogach. Ostatnio pojawiła się nawet opcja ułatwień dla niedosłyszących – audiodeskrypcji – gdzie lektor nie tylko czyta dialogi, ale komentuje co się dzieje na ekranie. Nawet rynek płyt DVD w Polsce nie mógł się rozwinąć, dopóki obok możliwości napisów nie pojawiła się opcja lektora. Co z tego, że mamy kino domowe, i lektora nagranego w systemie 5.1, jeśli i tak zakrywa on oryginalny zamysł dźwiękowców? Znacznie częściej oglądamy filmy w domowym zaciszu (w telewizji bądź na dvd), niż chodzimy do kina. I to niestety stępia naszą wrażliwość - nie oczekujemy dużo od polskiego kina, a zagraniczne zrównujemy do naszego poziomu...

Na festiwalu w Gdyni główną nagrodę za dźwięk dostał film, z którego pamiętam głównie nadmiernie wyraźne dialogi z postsynchronów. Jako egzemplifikację zaprezentowano mało widowiskowy fragment, gdzie samochód podczas deszczu włącza wycieraczki. Czyżby to był najlepszy fragment w ścieżce dźwiękowej? W polskich filmach rzadko się zdarzają idealne postsynchrony. Samogłoski nie pasują do ruchu warg (być może aktorzy co innego mówili na planie), a w tle dialogów słyszę nie plener, ulicę, lecz echo studia dźwiękowego i oddech aktora pochylonego nad mikrofonem.

Kiedy czytam w książkach czy w Internecie jakie ciekawe pomysły mają dźwiękowcy na nagranie odgłosów sekcji zwłok, łodzi podwodnej czy obcych istot, czuję się jakbym je słyszał. Ale wiem, że kiedy obejrzę film w polskiej telewizji, to będę słyszał tylko głos lektora. Aż serce się kraje z żalu dla wysiłków ekipy dźwiękowej. I nawet muzyka filmowa będzie w tle przytłumiona. Kiedy oglądam taki film jak „Czarny łabędź”, będący mieszanką horroru i filmu muzycznego, dreszcze mnie przechodzą. Słyszę myśli głównej bohaterki, widzę to, co jej się tylko wydaje że widzi. Pamiętam, że siedzę w kinie, ale czasem sugestywność historii mnie tak wciąga, że sam nie wiem czy nie ulegam omamom jak Natalie Portman. Ale wiem, że im nie ulegnę, gdy film zobaczę w TV.


Brak komentarzy: