O tym, że liczby rządzą kinem nie trzeba przekonywać się czytając wyniki wpływów kasowych. Wystarczy rzut okiem na repertuar dowolnego kina. W większości przypadków co drugi proponowany premierowy film to tak naprawdę sequel, czyli wtórny pomysł w stosunku do oryginalnego filmu.
Skąd wzięły się sequele? Praktyka studiów filmowych potwierdziła, że – podobnie jak w znanym cytacie z „Rejsu” – uwielbiamy to, co już kiedyś widzieliśmy. Początkowo do kina chodziło się by zobaczyć kolejny film z Rhettem Butlerem, Adolfem Dymszą, czy Humphreyem Bogartem. Tytuł a nawet gatunek nie był ważny. W latach siedemdziesiątych w Hollywood eksperymentowano z kręceniem kolejnych części. Powstały drugie części „Ojca chrzestnego”, „Francuskiego łącznika”, „Rocky’ego”. To wtedy pojawił się trend na dołączanie do tytułu filmu kolejnego numerka. Wszak łatwiej było skojarzyć i zapamiętać. Seria filmów o Bondzie zapoczątkowana w latach sześćdziesiątych pozostaje do dziś ewenementem, ale to Lucas i Spielberg przeformułowali znaczenie kinowej rozrywki „Gwiezdnymi Wojnami” oraz trylogią o Indianie Jonesie. To z nich czerpią inspirację kolejne części „Harry’ego Pottera”, czy „Piratów z Karaibów”, które generują większe zyski ze sprzedaży akcesoriów nawiązujących do postaci z filmów, niż z samych wyświetleń kinowych.