Szukaj na tym blogu

czwartek, 29 grudnia 2011

Sequel - więcej, bardziej, mocniej

O tym, że liczby rządzą kinem nie trzeba przekonywać się czytając wyniki wpływów kasowych. Wystarczy rzut okiem na repertuar dowolnego kina. W większości przypadków co drugi proponowany premierowy film to tak naprawdę sequel, czyli wtórny pomysł w stosunku do oryginalnego filmu.



Skąd wzięły się sequele? Praktyka studiów filmowych potwierdziła, że – podobnie jak w znanym cytacie z „Rejsu” – uwielbiamy to, co już kiedyś widzieliśmy. Początkowo do kina chodziło się by zobaczyć kolejny film z Rhettem Butlerem, Adolfem Dymszą, czy Humphreyem Bogartem. Tytuł a nawet gatunek nie był ważny. W latach siedemdziesiątych w Hollywood eksperymentowano z kręceniem kolejnych części. Powstały drugie części „Ojca chrzestnego”, „Francuskiego łącznika”, „Rocky’ego”. To wtedy pojawił się trend na dołączanie do tytułu filmu kolejnego numerka. Wszak łatwiej było skojarzyć i zapamiętać. Seria filmów o Bondzie zapoczątkowana w latach sześćdziesiątych pozostaje do dziś ewenementem, ale to Lucas i Spielberg przeformułowali znaczenie kinowej rozrywki „Gwiezdnymi Wojnami” oraz trylogią o Indianie Jonesie. To z nich czerpią inspirację kolejne części „Harry’ego Pottera”, czy „Piratów z Karaibów”, które generują większe zyski ze sprzedaży akcesoriów nawiązujących do postaci z filmów, niż z samych wyświetleń kinowych.



Każdy filmowiec próbuje zrobić film nowatorski i oryginalny, który zachwyci publiczność i krytyków. Ale w skrytości ducha marzy o tym, by – jeśli odniesie sukces - móc do niego dokręcić kolejne sequele. Producenci horrorów już dawno zrozumieli tą regułę - to im zawdzięczamy tasiemcowe serie „Piły”, „Piątku 13-go” czy „Halloween”. Kiedy twórcy „Matrixa” odnieśli światowy sukces, kierownicy studia polecili przygotować aż dwie kolejne części. I to jednocześnie! Dzięki temu mogli ciąć koszta produkcji i promocji otrzymując dwa produkty. Szkoda tylko, że w tym pościgu za kasą, najbardziej poszkodowani są widzowie spragnieni świeżych wrażeń.



Sequel oznacza dla kinomana bezpieczny wybór. Wiadomo, że będą ci sami bohaterowie tylko w trochę innych okolicznościach. Ale często sequel nie gwarantuje powtórki tych samych wrażeń. Komedia „Kac Vegas” nieoczekiwanie stała się hitem. Nikt nie zakładał, że odniesie taki sukces. Pośpiesznie przygotowano drugą część, która okazała się przeraźliwie nudna. Nie przeszkodziło to jednak polskim filmowcom nawiązywać do sukcesu „kacowej” komedii. Podobne motywy reklamują w zwiastunie twórcy „Sztosu 2”. Ci sami aktorzy pojawią też wkrótce w komedii „Kac Wawa”, choć scenarzyści zarzekają się, że wpadli na swój pomysł nie sugerując się amerykańskim oryginałem. Niektórym nawet tak się mylą fakty, że remake filmu „Och, Karol” traktują jako sequel, dodając do tytułu chwytliwą dwójkę. W końcu kolejny numer oznacza, że publiczność sprawdziła i przyjęła poprzednika.

Wszystko to sprawia, że można poczuć się jak hipermarkecie gdzie trwa promocja tytułów przelicytowujących się liczbą kontynuacji. Im wyższy numerek, tym prawdopodobnie popularniejszy film. Dobrze, że niektórzy dostrzegają (nie tylko po wpływach z biletów), kiedy pora na restart. Tak jak twórcy filmów o Bondzie czy Batmanie, którzy z sukcesem wrócili do początków, gdy ich serie zaczynały zmierzać w kierunku autoparodii.


Kiedy Tom Cruise piętnaście lat temu wykupił prawa do serialu „Mission: Impossible” by stworzyć kinowy film, strzelił – zdawać by się mogło – samobójczego gola. Z kultowego serialu przeniósł na kinowy ekran tylko jedną postać, w dodatku czyniąc ją złoczyńcą. Po premierze okazało się, że ryzyko się opłaciło, bo stworzył nową jakość dla widzów niezwiązanych z serialem. Co więcej, Cruise jako producent zastrzegł, że każda kontynuacja filmu będzie posiadać inny styl. Podczas gdy pierwsza część była naznaczona thrillerowym piętnem De Palmy, a druga stanowiła kino akcji Johna Woo, trzecia była hołdem dla „Agentki o stu twarzach”. Tymczasem najnowszy epizod akcentuje podtytuł „Ghost Protocol” większą czcionką, jakby chcąc oderwać się od serii jako samodzielne kino akcji. Opłaciło się eksperymentować, bo według użytkowników serwisu The Rotten Tomatoes czwarta część jest najlepsza ze wszystkich.

Pozostaje wierzyć, że nawet jeśli Tom Cruise znów się uwikła w jakiś skandal obyczajowy, to zawsze może liczyć na pewny przebój i kręcić kolejne części „Mission: Impossible”. Zdaje się, że stała dywersyfikacja jest receptą na długotrwały sukces w erze dominacji przez sequelowe kino.

Brak komentarzy: