Szukaj na tym blogu

niedziela, 13 lutego 2011

Wściekły byk vs. Czarny łabędź


Pojedynek bokserski o tytuł mistrza aktorów. Kto wygra? W lewym narożniku Robert De Niro. Do roli Jake’a La Motty przytył 25 kg, przez rok trenował na ringu bokserskim. W prawym narożniku Natalie Portman. Do roli Niny w „Czarnym łabędziu” schudła 10 kg i przez rok ćwiczyła balet, ale w ważniejszych scenach tańczyła dublerka z doklejoną cyfrowo twarzą Portman. Kto wygra?




Takie pytanie coraz częściej sobie zadaję: gdzie przebiega cienka granica między zaangażowaniem aktora, a zaangażowaniem studia postprodukcji. Sztuka aktorska zmienia się i ewoluuje od samego początku. Kiedy pojawiła się kinematografia klasyczni aktorzy teatralni brzydzili się filmem... dopóki nie zaczęli zarabiać na tym pieniędzy. Później aktorzy psioczyli na dźwięk – ci którzy mieli fatalny głos stracili angaż. Zagrożeń dla sztuki aktorskiej nigdy nie brakowało.

Kiedy pojawił się Brando, wielu aktorów się z niego nabijało. Mówił niewyraźnie, sprawiał wrażenie jakby miał wszystkich gdzieś, był przesadnie pewny siebie. Ale widzowie uznali jego grę za naturalistyczną i wkrótce każdy aktor próbował go naśladować. Dzisiaj te manieryzmy wydają się być bardzo przesadzone i… nienaturalne.

W latach siedemdziesiątych pojawili się wyznawcy metody Stanisławskiego. Czy raczej Metody. Nie mający aparycji amantów Robert De Niro, Jack Nicholson czy Al Pacino odnaleźli się w nowym stylu kina, które miało być bliżej rzeczywistości. Wkładali w rolę całych siebie. Kiedy Dustin Hoffman do filmu „Maratończyk” biegał dookoła budynku, żeby być odpowiednio zdyszanym do ujęcia, jego partner z planu sir Laurence Olivier zapytał, czy tego nie można zwyczajnie zagrać. W aktorstwie chodzi o udawanie.
Dzisiaj to udawanie ma miejsce nie przed obiektywem kamery, lecz na ekranie komputera do montażu. Aktorzy nawet nie muszą być fizycznie w jednym pomieszczeniu. Na tym polega sukces filmów Roberta Rodrigueza, który zawsze do swoich filmów angażuje gwiazdy. Nie musi sprawdzać kiedy harmongramy zdjęć jego wymarzonej obsady pokrywają się tak, by wszyscy mogli wziąć udział we wspólnym filmie. Zamiast tego kręci każdego z osobna wtedy kiedy jest dostępny, a potem za pomocą dublerów i montażu łączy ich ujęcia w jedną całość.

George Lucas wymyślił, że stworzy wirtualnych bohaterów. Zmusił on Liama Neesona do gry w niebieskiej scenerii z... piłeczką ping-pongową. Piłeczka miała symbolizować punkt kontaktowy dla aktora, a dla montażysty miejsce, gdzie powinien wkomponować wirtualnego aktora. Peter Jackson nie stworzyłby swego trzyczęściowego widowiska o Władcy Pierścieni, gdyby nie efekty komputerowe mnożące statystów. Programy takie jak Massive tworzą wirtualnych statystów i obdarzają ich indywidualnymi zestawami zachowań. Mogą chodzić, biegać, przewracać się. Nie mogą tylko myśleć.

Nawet odwzorowanie emocji dla wirtualnych bohaterów nie są już problemem. Od kiedy Sean Connery „użyczył” swojej mimiki na potrzeby filmu „Ostatni smok” filmowcy skanują twarze aktorów a następnie przenoszą je na postacie stworzone w środowisku 3D. Zresztą fabuła filmu „Avatar” była oparta o wykorzystywanie takiego fizycznego odpowiednika. Zdawać by się mogło, że wkrótce aktorzy będą wyłącznie wykorzystywani jako „dawcy emocji” dla komputerowych postaci.

Jeff Bridges wystąpił w filmie „Tron: Dziedzictwo” w dwóch wcieleniach. Współczesnym i sprzed 30 lat. Do tego drugiego jego twarz została przeskanowana i cyfrowo odmłodzona. W ten sposób mógł kreować na ekranie dwie postacie w tych samych scenach. Po internecie krążył dowcip, że najlepsza scena z tego filmu to ta, gdy Bridges walczy z Bridgesem na moście (w oryginale on the bridge).

Ostatnim hitem sezonu zdaje się jednak być nie odejście od żywych aktorów, ale ich wzbogacanie o późniejszą charakteryzację. W filmie o rugbistach „Invictus” zawodnicy mieli make-up twarzy wzbogacony o krew i błoto na etapie montażu. Kiedyś Don Siegel wspominał, że kręcąc scenę ze Stevem McQueenem nie mogli go nakłonić do płaczu. Krojono tuż przed nim plastry cebuli i nic. McQueen miał najsilniejsze oczy. W końcu zakroplono mu specjalny roztwór. W filmie „Medium” na twarzy dziecka pojawiają się łzy jak za dotknięciem magicznej różdżki… bądź komputerowej myszki.

Twórcy efektów wizualnych VFX robią teraz tak doskonałe rzeczy, że pozostałyby one niezauważone gdyby nie materiały reportażowe typu making-of. To z nich się dowiadujemy jak naprawdę wyglądał plan filmowy, ile ujęć wykorzystano do kręcenia scen i jak aktor wzbogacił swój występ. W filmie „Czarny łabędź” nie tylko faktura skóry Natalie Portman została podrasowana na etapie montażu. Jej twarz Natalie Portman została wklejona do wszystkich ruchów dublującej ją baletnicy z zachowaniem odpowiedniego oświetlenia, kąta i emocji aktorki.

Czy zatem aktorzy staną się kolejnym rekwizytem, którym będziemy mogli regulować za pomocą suwaka w programie montażowym? Będą mogli na zawołanie płakać, starzeć się czy krwawić? Być może tak. Pewnie pojawią się też historie jeszcze lepiej wykorzystające nowe technologie. I choćby z tego powodu warto śledzić rozwój sztuki (bądź jak kto woli rzemiosła) aktorów.


PS. Natalie Portman ostatecznie otrzymała Oskara za najlepszą rolę aktorską.

Brak komentarzy: