Szukaj na tym blogu

niedziela, 9 grudnia 2012

007: Być Bondem – marzenie czy przekleństwo? cz.2

Kiedy Roger Moore wcielał się po raz pierwszy w postać Jamesa Bonda, mógł już pochwalić się międzynarodową sławą zdobytą dzięki serialowi o „Świętym”. Kolejna seria, tym razem na dużym ekranie, na trwałe zapisała jego nazwisko w historii kina. Jego pomysł na wizerunek tajnego agenta 007 oferował widzom nową jakość, nastawioną bardziej na dobroduszną rozrywkę. Scenarzysta Tom Mankiewicz wspominał, że kiedy do roli Bonda ostatecznie został wybrany Roger Moore, trzeba było dostosować pod niego gotowy już scenariusz. Wycięto między innymi charakterystyczne dla Seana Connery’ego sceny z Martini. Connery będąc z dziewczyną w klubie mógł ją pocałować lub równie dobrze wbić jej nóż w plecy i był przy tym wiarygodny. W przypadku Rogera Moore’a – jak tłumaczył scenarzysta - wyglądałoby to okropnie. Aktor miał duży dystans do siebie, więc czasem żartował, że wykonywał samodzielnie wszystkie sceny kaskaderskie oprócz scen łóżkowych.

W 1983 roku, gdy Roger Moore zagrał w „Ośmiorniczce” media rozpisywały się o kinowym pojedynku agentów 007, bo przy współpracy Connery’ego powstał konkurencyjny dla oficjalnej serii film „Nigdy nie mów nigdy”. Ponieważ obaj aktorzy byli już mocno po pięćdziesiątce, pojawiły się sugestie o konieczności ich przejścia z kina akcji na emeryturę. Co ciekawe, filmy nie konkurowały ze sobą bezpośrednio gdyż były dystrybuowane w kilkumiesięcznym przedziale czasu, a zyskały podobną ilość wpływów z biletów. Dla Connery’ego było to siódme i ostatnie filmowe spotkanie z bohaterem powieści Iana Fleminga. Dla Rogera Moore’a, który jak się wkrótce okazało, również siedmiokrotnie zagrał Bonda, była to przedostatnia przygoda w serii.

W przeciwieństwie do Connery’ego Moore świetnie czuł się jako gwiazdor w kinie rozrywkowym. Nie potrzebował jak Connery potwierdzać swojego aktorstwa w tak poważnych filmach jak „Imię róży” czy „Nietykalni” (za który zdobył Oskara). Moore za to odnalazł swą pasję w pozafilmowych obowiązkach otoczonego coraz większym kultem agenta 007 jako ambasador marki: brał udział w jubileuszach, akcjach charytatywnych czy filmach dokumentalnych. Zresztą zmuszało go do tego przyzwyczajenie do luksusu i kosztowne rozwody. W październiku tego roku ukazała się książka jego autorstwa podsumowująca wszystkie filmy w serii. Wspominał, że zainteresowanie mediów Jamesem Bondem było tak duże, że zaczął sobie żartować z mało oryginalnych pytań powtarzanych przez kolejnych dziennikarzy. Zapytany czy prywatnie również wiedzie takie życie jak Bond oświadczył, że nie poluje na szpiegów w ogródku, tak samo jak po powrocie do domu ze spektaklu gdzie gra Otella nie zabija swojej żony (ale po zastanowieniu dodał, że w przypadku niektórych nie byłby to zły pomysł).

W 1985 roku tuż po premierze filmu „Zabójczy widok” Roger Moore oficjalnie zrezygnował z kontynuowania serii. Wraz z przygotowaniami kolejnego scenariusza rozpoczęto casting na nowego Bonda. Do producentów odezwał się wtedy George Lazenby, który zapowiedział że gdyby go potrzebowali, to jest do dyspozycji. Oczywiście nikt nie potraktował jego propozycji poważnie. Faworytem był Pierce Brosnan, który właśnie skończył grać w serialu „Detektyw Remington Steele”. Uwagę producentów zwrócił na siebie kilka lat wcześniej, gdy jego żona pojawiła się w „Tylko dla twoich oczu” u boku Rogera Moore’a. Miał już za sobą role szpiegów w filmowych adaptacjach powieści „Czwarty protokół” czy „Noble House” i świetnie się prezentował w smokingu. Przez trzy dni kręcono z nim zdjęcia próbne na których wypadł znakomicie. Brosnan niemalże został publicznie ogłoszony nowym Bondem. Ale wtedy o jego planach dowiedzieli się szefowie telewizji i ogłosili wznowienie serialu z jego udziałem, do czego ten był zobligowany kontraktem. W przypadku Bonda historia lubi się jednak powtarzać, bo po dziesięciu latach Brosnan dostał wymarzoną rolę. Tymczasem agenta 007 zgodził się grać Timothy Dalton, który niemal dwie dekady wcześniej odrzucił propozycję. Teraz jednak zdążył już, jak to określił, dojrzeć do roli.

Dalton z niewielkim dorobkiem filmowym uchodził wtedy za aktora teatralnego. Podszedł poważnie do swojego zadania, bo przeczytał wszystkie powieści Iana Fleminga. Chciał, żeby jego interpretacja postaci była bardziej poważna i niebezpieczna, tak jak w książkach. Widzowie, którym przeszkadzały niektóre gagi niskich lotów w poprzednich filmach, czuli się usatysfakcjonowani odmianą. Pierwszy film z Daltonem zarobił więcej niż dwa ostatnie z Moore’em. Dalton nie był mistrzem ciętych ripost, ale wyglądał w swej roli przekonująco. Rzadko się uśmiechał, i - podobnie jak książkowy Bond - miał szczere wątpliwości co do swojej profesji. Pił z cierpienia by zapomnieć o rzeczach, które musiał robić jako szpieg. Niektórzy jednak widzieli w jego byronowskiej interpretacji wypalonego pracownika tajnych służb, który pilnie potrzebował pomocy psychiatry. [...]
więcej w styczniowym numerze Digital Vision

Brak komentarzy: