Szukaj na tym blogu

wtorek, 6 lipca 2004

The Doors

The Drzwi


Jim Morrison to postać-legenda. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Kim był, tego tak naprawdę nigdy się już nie dowiemy. Pozostały po nim wspomnienia ludzi, którzy go znali, a wokół tych wspomnień powstało mnóstwo mitów, mniej lub bardziej prawdziwych. Film Olivera Stone'a to kolejny mit. Reżyser, w typowy dla siebie sposób, przedstawił historię swojego ulubionego zespołu, często przeinaczając fakty, interpretację ostateczną pozostawiając sobie. Dlatego też nie należy brać tego filmu jako prawdziwej historii (Ray Manzarek, członek zespołu nie pamięta, żeby w czasie koncertu Doorsów na scenie tańczyły nagie dziewczyny). Każdy ma swoją część prawdy o Jimie Morrisonie, a ten film to jedna z wielu. Tak naprawdę, by poznać Jima, a właściwie jego duszę, trzeba się zagłębić w teksty jego piosenek i wiersze. Bo był on przede wszystkim poetą.

Jego wiersze nie były rozumiane. Ale gdy poznał Raya Manzarka i założyli zespół rockowy, okazało się, że muzyka ze słowami Morrisona tworzy niezłą całość. Oliver Stone wykorzystał w filmie tak dużo muzyki The Doors, jak tylko się dało. Dzięki temu nieustannemu towarzyszeniu muzyki można lepiej wczuć się w atmosferę tamtych czasów i lepiej ją zrozumieć.

Koniec lat sześćdziesiątych w Ameryce, wojna w Wietnamie, bunt Dzieci Kwiatów, no i oczywiście rock & roll. Czy Morrison mógł się urodzić w innej epoce? Idealnie się wtopił w ówczesne tło i wybił ponad tłumy. Jego występy przybrały formę widowisk. Skandale, jakich się dopuszczał dziś mogą śmieszyć, bo czytamy o podobnych na co dzień, lecz wtedy były czymś nie do pomyślenia. Kontrowersyjne teksty piosenek, czy to w programie Eda Sullivana, czy też na koncertach, jak i liczne ekscesy doprowadziły w końcu do sprawy sądowej.

W filmie uderza niezwykła solidarność członków zespołu. Zawsze podejmują decyzje wspólnie, jak muszkieterowie. Mimo, że agenci próbują podkupić poszczególnych muzyków, mamiąc ich pieniędzmi, żaden się nie godzi na zdradę. I chociaż reszta zespołu bez wiedzy lidera sprzedała jeden utwór do reklamy, na tym incydencie się skończyło. Zespół do samego końca nie zmienił swojego składu, a jego koniec nastąpił wraz ze śmiercią Morrisona. Mimo wysiłków pozostałych członków grupy, The Doors bez żyjącej legendy nie byli w stanie powtórzyć sukcesu. Nie wróży tego nawet obecna reaktywacja z dokooptowanymi dwoma nowymi członkami. Jedynie John Densmore, który pomógł pomógł realizacji filmu, zrozumiał, że bez Morrisona, to już nie będzie to samo. Bo dla wszystkich fanów Jim Morrison i The Doors stanowili nierozerwalną całość, a utożsamianie Jima z zespołem było automatyczne.

Jima poznajemy jako nieśmiałego chłopaka, którego nikt nie rozumie. Gdy założył już zespół, śpiewał odwrócony tyłem do publiczności. Z czasem nabrał pewności siebie i potrafił rozpalić tłumy. Jego pogawędki między kolejnymi piosenkami nie podobały się kolegom z zespołu, a tym bardziej policji, ale podniecały fanów. Jim był rozgoryczony tym, że nikt nie rozumie jego tekstów. Że dziewczyny wolą go jako mężczyznę-obiekt pożądania, niż jako poetę. Mimo to chętnie korzystał z uroków gwiazdorstwa. Był też przeciwny komercji, oferowano mu masę pieniędzy za porzucenie zespołu, lecz był solidarny ze swoimi kolegami.

Morrison miał niezwykłą charyzmę. To nie ulega wątpliwości. Podczas swoich koncertów porywał tłumy. Eksperymentował z poszerzaniem świadomości dzięki narkotykom. Dążył do samozagłady, a motyw śmierci przewija się przez cały film. Jim był bardzo świadomy tego, że niedługo umrze. Zresztą dekadencja była dość trendy w tamtych czasach. Ale Jimowi nikt nie chciał towarzyszyć w jego upadku. Każdy wiedział, że czeka go marny koniec. Odsunęli się od niego koledzy z zespołu. Zarzucali mu, że śpiewa o bólu, ale tak naprawdę od niego ucieka. Miał podobno dziecko z Patricią, ale go nie chciał. Był nieodpowiedzialny, typowy idol swej epoki. Po procesie sądowym rozwiązał zespół i wyjechał do Paryża, gdzie wkrótce zmarł.

Oliver Stone bardzo się postarał o dobór odpowiedniej obsady. Moim zdaniem nie było nikogo innego, kto zagrałby Morrisona lepiej od Kilmera. I choć ten zbytnio nie rozumiał Jima, potrafił się świetnie w niego czuć i dać temu wyraz na ekranie. Kilmer, choć jest aktorem trudnym i wybrednym, udowadnia tym filmem, że jest również aktorem dobrym. Potrafi się wcielić w graną postać zmieniając nie tylko swój wygląd, ale i głos. Tak jak i on, reszta obsady została dobrana głównie na zasadzie podobieństwa wizualnego. Meg Ryan zagrała towarzyszkę życia Jima, Pamelę. Rola jakże inna od typowych ról zwariowanych romantyczek granych przez Ryan, ukazująca jej talent dramatyczny. Niezwykle słabo wypadł Kyle MacLachlan w roli Raya Manzarka, niejako opiekuna i najlepszego przyjaciela Morrisona. Sprawia wrażenie cały czas spiętego i wystraszonego. Może rola go przerosła?

Technicznie film jest bez zarzutu. Wizualnie doskonały. Reżyser postarał się o wyjątkowe zobrazowanie scen, czego rozwinięciem są "Urodzeni mordercy". Zresztą specjaliści z ILM pomagali mu "podrasować" komputerowo niektóre ujęcia. Na uwagę zasługuje również dźwięk. Nie brak tu muzyki The Doors, jednak sporo piosenek wykonuje sam Kilmer. Nie dość, że jest fizycznie podobny do granej przez siebie postaci, to jeszcze potrafi śpiewać jak on. Ponoć prawdziwi The Doors mieli problemy z odróżnieniem piosenek śpiewanych przez Jima od tych wykonanych przez Kilmera. Nie jest więc to tylko śpiewanie z playbacku i ruszanie wargami. Kilmer śpiewa naprawdę.

Przesłanie filmu nie jest zbyt oczywiste. Reżyser jak zwykle bombarduje nas masą informacji, odpowiednio przez siebie spreparowanych. Wiemy bowiem, że niektóre wydarzenia nie miały miejsca, bądź też są kompilacją kilku innych. Oliver Stone zresztą otwarcie się do tego przyznaje. Jednak każda prawda ma różne oblicza i również w tym przypadku trudno o wypracowanie obiektywnego punktu widzenia. Rodzice samego Morrisona postrzegali go zupełnie inaczej, niż jego fani, czy koledzy z zespołu. A co dopiero ludzie, którzy urodzili się, gdy Jim był już legendą. Dla jednych będzie niepokornym narkomanem i skandalistą, śpiewającym niezrozumiałe piosenki. Dla innych ucieleśnieniem idei hipisowskiej, miłości i buntu. Bez względu na to, do której z tych grup się zaliczamy, film warto zobaczyć. Choćby dla nacieszenia oka świetnymi sekwencjami, a ucha legendarną muzyką.

lipiec 2004

The Doors 
The Doors (1991) 
Reż: Oliver Stone 
Wyk: Val Kilmer, Meg Ryan, Kyle MacLachlan, Kathleen Quinlan, Michael Madsen, Billy Idol 

ocena 4 

Brak komentarzy: